Zysk i S-ka, 1996. — 228 s. — ISBN: 83-7150-037-8.
„Ostatni, którzy wyszli z Raju” to pierwszy dłuższy niż opowiadanie kawałek prozy Huberatha. Dłuższy, chociaż jak wszystko, co autor napisał przed „Miastami pod Skałą”, nadal dość krótki – owa mikropowieść ma niewiele ponad sto stron. W sam raz, by przedstawić wizję przyszłości, która, z pozoru zgoła odmienna od naszych czasów, przypomina wiele z tego, co świat przeżywa lub przeżył. Rzecz rozgrywa się głównie w toczącej bój z kryzysem Ameryce – i nie chodzi tu o wariującą giełdę ani szalejącą inflację, ale o realną biedę występującą także tam, gdzie trudno się jej spodziewać; bardziej niż ze stereotypowym wizerunkiem Stanów Zjednoczonych kojarzy się ten obraz np. z Kubą. Trudno się dziwić, że mieszkańcy źle się mającego kraju z nieufnością spoglądają na obcych – za takich zaś uważają przybywające wciąż kolejne fale emigrantów z planety Heddehen: Heddenich. A, jak łatwo wywnioskować z samej choćby nazwy przybyszów, to od nich pochodzi ludzkość. Niesprawiedliwie traktowani przesiedleńcy, podobnie jak część Amerykanów, ze swojego nowego domu uciekają jeszcze dalej – do z pozoru mlekiem i miodem płynącej Europy. Kto wszakże miał trochę do czynienia z twórczością Huberatha, szybko domyśli się, że owe miód i mleko smakują inaczej, niż powinny. „Ostatni…” oferują czytelnikowi zastanawiającą wizję świata, można w nich wyróżnić refleksje o totalitaryzmie, społecznych animozjach i ich korzeniach (to jednak ani klasyczna dystopia, ani typowa polit-poprawna agitka o tolerancji), wreszcie – są prostą opowieścią o miłości.